Jak (nie) motywować dzieci

Jak (nie) motywować dzieci ?

Wiele lat temu pracowałam w szkole jako nauczycielka w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Dzieci dostawały małe prace domowe do wykonania i ich rodzice nieustannie domagali się ode mnie, abym zaznaczała w ćwiczeniach lub pisała w dzienniczku, co jest na zadanie. Wielokrotnie tłumaczyłam im, że tak jak uczę dzieci liter czy liczenia, tak chcę je nauczyć pamiętania o własnym zadaniu. Że dobrze wiem, iż nie każde dziecko będzie od razu umiało to zapamiętać i ja jestem na to przygotowana. Tak jak ćwiczymy czytanie, tak ćwiczymy branie odpowiedzialności za swoje prace domowe. Dzieci nie były w żaden sposób oceniane za brak zadania. Zastanawialiśmy się wspólnie, co komu pomoże przypomnieć sobie o nim w domu. Dzieci miały własne, różne pomysły na zaznaczanie zadanych  ćwiczeń. Ja zadawałam mało, przypominałam wielokrotnie w ciągu dnia czego oczekuję „na jutro”, zapoznawałam je z mnemotechnikami. Pamiętam nawet, że zainspirowani Słoniem Trąbalskim, sprawdzaliśmy jak zadziała w kwestii pamięci zawiązywanie supła na własnej wirtualnej trąbie. U kilku osób zadziałało! A jaki dumny był z siebie każdy zapominalski, gdy udało mu się w końcu któregoś dnia zapamiętać zadanie, wykonać je i przynieść do szkoły!

Aby zaprosić dziecko do zaangażowania, sprawić by coś było „jego sprawą”, by przejęło się jakimkolwiek zadaniem i przejęło odpowiedzialność za nie- dorośli muszą je obdarzyć zaufaniem oraz wyrozumiałością i cierpliwością. Skoro jednak rodzice zaganiają dziecko do biurka, a nauczyciel punktuje za każdy brak zadania i tyle jest w tym emocji i zaangażowania dorosłych, to dziecko przestaje być tu podmiotem- odpuszcza sobie, wszak zostanie „dopilnowane i się od niego wyegzekwuje”. Będzie uczone i  wychowywane, więc nie musi „uczyć się” i samo- wychowywać.  Nie uczy się pilnować siebie, mając tylu pilnujących obok. Pamiętajmy, że tam gdzie jest presja pojawia się opór.

Przyglądając się od dwóch lat pracy  mojego syna Antka (kl. VI) w systemie edukacji domowej, widzę wyraźnie jego zaangażowanie i zapał w podejmowaniu różnych aktywności. Kierowany ciekawością, zainspirowany obserwacją otaczającego świata lub jakimś filmikiem z Internetu, spędza godziny na szeroko pojętym konstruowaniu. Widząc sterty patyczków, tekturek, sznurków, gumek, klocków, zębatek, taśm, klejów etc.- mogłabym powiedzieć, że zajmuje się produkcją śmieci. Ale ja widzę, że on się uczy techniki, mechaniki, fizyki, właściwości różnych materiałów. Rozwija wyobraźnię przestrzenną, doskonali umiejętności manualne, precyzję i estetykę wykonania. Ćwiczy kreatywność, myślenie koncepcyjnie, planowanie wykonywania zadań krok po kroku, niezrażanie się porażkami, wytrwałość, doprowadzanie zadań do końca. Mój udział w uzyskiwaniu tych wszystkich kompetencji  syna ogranicza się do tego… żeby nie przeszkadzać. Nie bać się, że to „strata czasu, z której nic nie będzie”. Moja uwaga poświęcona prezentowanym dziełom, zainteresowanie, czasem zdziwienie, zaskoczenie : „Zaraz, zaraz- jak to działa?” stwarzają przestrzeń akceptacji i poczucia bezpieczeństwa powodując rekcje: „Wiesz, to nie jest doskonałe, mam pomysł, zaraz to ulepszę- ta dźwignia lepiej zadziała gdy…” Cieszy mnie jego radość i satysfakcja z samodzielnego „odkrywania Ameryki”. Te szlifowane z własnej woli, we własnym tempie, na wybranym przez siebie materiale, wymienione wyżej kompetencje, przekładają się na uczenie się przedmiotów szkolnych. Antek wie, że z każdego ma egzamin całoroczny. Zależy mu, żeby dobrze wypaść, a poruszać trzeba się po całym materiale, bo to nie „cienki plasterek” wiedzy, jak na szkolnej klasówce. Wspólnie planujemy terminy i kolejność ich zdawania. Poza językami i matematyką, które są realizowane systematycznie, łatwiej mu się uczyć blokami. Ulubione przedmioty zgłębia pomimo zdanego np. w styczniu egzaminu- oczywiście nie z podręczników (te pokazują nam zakres wymaganej postawy programowej), którym trudno konkurować z wystawami, lekcjami muzealnymi, filmami, podkastami, albumami, książkami. Motywacją do nauki tych mniej lubianych jest to, żeby jak najszybciej zrobić, co trzeba i móc się zająć tym, co w duszy gra. 

Jeśli chcemy wychowywać dzieci do dojrzałości, z którą związana jest wewnątrzsterowność, nie możemy stosować metody kija i marchewki. Uczyć działania dla nagrody lub lęku przed błędem, za który grozi kara. Efekt końcowy nie zawsze od razu jest zadawalający, trzeba docenić  cały proces uczenia się, także starania, nawet gdy nie są zwieńczone sukcesem. Motor rozwojowy dziecka i jego ciekawość świata zadziałają, gdy pozwolimy mu na stosunkowo dużo swobody i obdarzymy zaufaniem. Wsparcie dziecka w rozpoznawaniu własnych emocji i potrzeb, aby mogło odkrywać swoje talenty, zasoby, preferencje – to jest droga do budowania motywacji wewnętrznej pozwalającej rozwijać  indywidualny potencjał. Jeśli oduczymy dzieci zwracania się ku swojemu wnętrzu poprzez osaczenie ich nadmiarem uważanych przez nas za ważne: treści, oczekiwań, celów, na dodatek ze ścisłym terminarzem ich realizacji, nie dziwmy się, że staniemy wobec zagubionych, sfrustrowanych młodych. Młodych, którzy z „zewnątrz” oczekują odpowiedzi na pytania: kim jestem? Po co jestem? Kim chcę być? Co i po co chcę w życiu robić?

(artykuł ukazał się w „Wychowawca” wrzesień 2020r. http://wychowawca.pl/09-2020-motywacja-i-motywowanie/)

Anna Kucharska Zygmunt