Regularnie gościmy na swoich dyżurach rodziców, którzy raz po raz pytają zatroskani:
- „Co zrobić, żeby moje dziecko pracowało?”,
- „Jak sprawić, żeby mojemu synowi chciało się chcieć?”,
- „Jakimi środkami skłonić moją córkę do nauki?” itp.
Nietrudno zauważyć, że są to w gruncie rzeczy pytania o motywację, czyli o siłę sprawczą pobudzającą ludzi do działania i tworzenia. W świecie prostych odpowiedzi i oczywistych rozwiązań nauczyciel może na nie odpowiedzieć na przykład tak:
- „Proszę położyć książkę przed dzieckiem i nastawić czasomierz na trzy godziny – dziecko będzie pracować”,
- „Proszę znaleźć synowi jakieś hobby, które od teraz stanie się jego pasją”,
- „Proszę zagrozić córce, że jak się nie będzie uczyć, to zabierze jej Pan/Pani kieszonkowe”.
Przypuszczalnie wielu z Was się w tym momencie uśmiechnęło. Warto sobie jednak zadać pytanie, dlaczego. Czy dlatego, że wszyscy już doskonale wiemy, że powyższe scenariusze są kompletnie nieskuteczne, czy dlatego, że odżywają w nas wspomnienia z dzieciństwa – naszego bądź naszych dzieci? Co sprawia, że ten zestaw „tradycyjnych” środków wychowawczych (zarówno rodzicielskich, jak i do pewnego stopnia nauczycielskich – sic!), wcale w XXI wieku nie działa? A może nie działał nigdy, tylko nam się tak zdawało?
Proszę teraz zwrócić uwagę na agensa, czyli osobę działającą (a zatem w jakiś sposób zmotywowaną do aktywności) w naszych dotychczasowych rozważaniach. Kto to jest? W najlepszym wypadku rodzic i nauczyciel, bo to przecież oni de facto coś robią, zastanawiając się wspólnie nad rozwiązaniem problemu Jasia czy Małgosi. W najgorszym – jedynie rodzic, bowiem w gruncie rzeczy inicjatywa leży wyłącznie po jego stronie, nauczyciel co najwyżej schematycznie i bezrefleksyjnie udziela odpowiedzi na kilka pytań, nie przejawiając ani oznak zaangażowania, ani realnej troski o jakieś konkretne dziecko.
Jesteśmy zatem w punkcie wyjścia. Dziecko nie pracuje, zmotywowany do działania jest rodzic, a nauczyciel grzmi ex cathedra. Chciałoby się powiedzieć, że to już przeszłość, relikt XIX i XX wieku. Niestety, wciąż na własnej skórze przekonujemy się, że tak właśnie najczęściej wygląda rzeczywistość. Co zatem zrobić, ażeby skutecznie przemalować ten smutny obraz i uzyskać triadę „zmotywowany uczeń – spokojny rodzic – świadomy nauczyciel”?
Po pierwsze i najważniejsze, należy zdać sobie sprawę, że istnieją dwa rodzaje motywacji, mianowicie zewnętrzna i wewnętrzna. Motywacja zewnętrzna to chleb powszechni naszej codziennej egzystencji – wciąż przecież musimy robić coś, do czego jesteśmy niejako zmuszani z zewnątrz – przez coś lub przez kogoś. Trudno na przykład znaleźć osobę, która z pasją i oddaniem zabiera się za mycie okien. Do tej czynności zmusza nas najczęściej sytuacja, kiedy z własnego mieszkania nie widzimy już podwórza, bo to przesłonięte jest grubą warstwą lepkiego brudu. Cóż, koniec końców podejmujemy się umycia okien, trudno jednak powiedzieć, by wynikało to z potrzeby serca. Co innego motywacja wewnętrzna. Pojawia się ona wtedy, kiedy sami z siebie, niezależnie od ludzi i okoliczności decydujemy się na jakąś aktywność – czy to na skutek inspiracji, czy też zwykłego zainteresowania się czymś. I może to być cokolwiek, nie tylko pożyteczne skądinąd mycie okien, lecz także czynności niemające (z pozoru lub w istocie) żadnego celu i sensu. Motywacja wewnętrzna zrazu jawi się zatem jako bardziej osobista i zdecydowanie przyjemniejsza niż zewnętrzna. Nie znaczy to oczywiście, że motywację zewnętrzną należy opisywać wyłącznie językiem przymusu. Niedobrze byłoby również twierdzić, że jest ona niepotrzebna lub niefunkcjonalna. Bynajmniej. Nie ulega jednak wątpliwości, że tym, co nadaje naszym działaniom (a w związku z tym także i nauce rozumianej jako proces uczenia się) smak i całkowicie własny, zinternalizowany sens, jest właśnie motywacja wewnętrzna.
Wbrew pozorom światem dziecka rządzą dokładnie te same prawa, co światem dorosłego. Także, a może zwłaszcza w kwestii motywacji. Z tego punktu widzenia przykładowe rodzicielskie pytania postawione na początku tego wpisu ocierają się w zasadzie o absurd. Bo przecież:
- nie da się zmusić dziecka, żeby efektywnie pracowało,
- nie da się po prostu przekonać syna, żeby mu się zachciało chcieć,
- nie da się żadnymi środkami – perswazji, manipulacji ani, co ciekawe, finansowymi – skłonić córki do nauki.
Z drugiej zaś strony:
- niemożliwe jest odciągnięcie dziecka od ulubionej książki,
- niemożliwe jest nakłonienie syna do porzucenia czynności, która sprawia mu przyjemność,
- niemożliwe jest przekonanie rozśpiewanej, ale średnio uzdolnionej muzycznie córki, żeby nie próbowała swoich sił w „X-factorze”.
A zatem znów wracamy do punktu wyjścia? Czy jako rodzice i nauczyciele naprawdę nie możemy zrobić absolutnie nic, aby doprowadzić do efektu, że nasze dziecko się uczy (pomijając sugestywne czasowniki typu zachęcić/przekonać/skłonić/zmusić)? Czy rzeczywiście jedyne, co nam pozostaje, to mniej lub bardziej entuzjastycznie akceptować autonomiczne pomysły i decyzje dzieci?
W tym miejscu mamy dla Was dobrą wiadomość. Zrobić możemy bardzo dużo, choć na pewno nie idąc drogą na skróty, jaką jest język zakazów i nakazów. Zanim jednak zaczniemy odkrywać karty, prosimy Was o refleksję. Czy macie jakieś swoje metody rozbudzania w dziecku motywacji wewnętrznej lub możecie się podzielić przykładami konkretnych rozwiązań, które przyniosły pożądane skutki? Zapraszamy do dyskusji!
Kacper Owiński